Dwa miasta. Trzy historie. Kilka
punktów widzenia. Wiele emocji.
Tak zaczyna się akcja „Anioła w
kapeluszu”, akcja, której śledzenie było dla mnie przyjemnością,
czego nie spodziewałam się zaczynając lekturę.
Na początek spotykamy trzy
najważniejsze osoby:
- Jonasz – kilkunastoletni chłopiec z bogatej rodziny, który ma mamę z typowym przerostem ambicji. W dodatku kobieta wiele z nich przelewa na swoje dziecko. Chłopiec musi uczyć się trzech języków, tańczyć, uprawiać różne sporty, jeździć na obozy kondycyjne... Jonaszowi brakuje czasu na to, żeby być dzieckiem, w dodatku jego mama zabrania mu spotykać się z najlepszym kolegą Mareczkiem Kozą, gdyż tamten jest z niższej klasy społecznej. Kasa, sukces i prestiż – takie wartości próbuje się wpoić Jonaszowi Zawadzkiemu już od najmłodszych lat. Dziecko jest inteligentne, ma różne zainteresowania, ale wszystko, co interesuje jego samego, jego mamie wydaje się nieodpowiednie. Nie jest łatwo z taką mamusią, oj nie. Fajnie też nie jest. Tatuś jest za to pod pantoflem i do powiedzenia nie ma nic!
- Jaśmina – sławna pani psycholog z Warszawy, której umiera mąż, a ona traci ochotę na pomaganie innym ludziom z problemami, w poradniach psychologicznych. Sama zaczyna mieć ich trochę za dużo... Nie chce ona także kontynuować nauczania studentów na uniwersytecie (wcale się jej nie dziwię!). Razem z panią Jaśminą z nostalgią wspominamy przeszłość, jej życie w Szczecinie, początki z mężem Lubomirem. Depresja w jej życiu sprawiała, że nic jej nie cieszyło, a na dodatek zamartwiała się o swoich trzech synów, którzy uciekali spod jej skrzydeł. Jaśmina postanawia dokonać w swoim życiu całkowitej rewolucji.
- Miranda – studentka ze Szczecina, która z powodu braku pieniędzy zgodziła się być surogatką, co bardzo ciężko przeżyła. Na szczęście ma oparcie w pani Lili, starszej kobiety, u której wynajmuje pokój. Pani, która musi wszystko wiedzieć, ale jest tak pomocna i serdeczna, że wszyscy jej to wybaczają. Jest to słodka sprytna manipulantka, bardzo ją polubiłam. Mirusia, jak nazywają dziewczynę ją znajomi nie ma szczęścia ani w życiu, ani w miłości, co nieustannie spędza jej sen z powiek.
Naprawdę ciekawie robi się, gdy drogi
głównych bohaterów, ich rodzin i znajomych zaczynają się
wzajemnie krzyżować. I to w Szczecienie! Miło było czytać coś o
mieście w Polsce, o którym nie mam pojęcia. W Szczecinie życie
nabiera innego tempa, a do tego dochodzi ktoś nowy – miły i
uprzejmy pan, z dobrym wychowaniem, a do tego złota rączka, ale
kryje w sobie pewnien sekret... Bohaterowie niezmiennie bardzo lubią
wkładać swój nos w sprawy drugiego. I co ciekawe w większości
przypadków wychodzi to obu stronom na dobre. Nieszczęścia
połączyły wcześniej obcych sobie ludzi i pozwoliły na zawiązanie
silnych przyjaźni, na odnalezieni ludzi, na których naprawdę można
liczyć. Monika Szwaja pokazała, że ludzie potrzebują siebie
nawzajem, potrzebują przyjaciół. Zamykanie się w domu i nie
dopuszczanie do siebie innych nikomu nie wychodzi na dobre.
Książka mówi przede wszystkim o
SAMOTNOŚCI, w różnych odsłonach, z różnymi przyczynami i
wielorakimi skutkami. Zmiany w życiu bohaterów były tak gwałtowne
i w większości niezależne od ich woli, że było mi ich szkoda. I
to bardzo. Nie jest trudno wczuć się w takie sytuacje i poczuć
przygnębienie drugiego człowieka. Jednak po każdej „burzy”
wcześniej, czy później musi wyjść słońce? Chociaż nie było
dobrze, to było dobrze. :) Było to opisane w taki ciepły,
przyjemny sposób, że aż chciało się czytać i przeżywać
wszystkie smutki i radości. Autorka stworzyła coś nietuzinkowego,
wątki, z którymi nie spotkałam się nigdzie indziej. Z jednej
strony dużo problemów, wiele sytuacji, w których nie wiadomo jak
my byśmy się zachowali. Z drugiej jakaś pogoda bijąca ze stylu
autorki. Wiara, że jeszcze są dobrzy ludzie na tym świecie. Gdy
byłam zmęczona, czy to po zajęciach na uczelni, czy po całym
dniu, zawsze miło mi było zanurzyć się w losy moich nowych
znajomych.
Minus: „byłam wyjechana z Polski”;
kawy „takiej samej dobrej” i inne takie – wiem, że autorzy
lubią wstawiać swoje naleciałości językowe, sama mam takie w
rodzinie, ale wolę czytać, ładny, czysty polski język. Także okładka nie jest, jak na mój gust zbyt zachęcająca do lektury. Środek jest zupełnie inny.
Wszystko pisane jest w taki sposób,
jakby nie było współczesne, ale w pozytywnym sensie. Bije z tego
jakieś ciepło, przypomina mi to trochę styl Jeżycjady (M.
Musierowicz). Wcześniej, szczerze mówiąc, autorka nie kojarzyła
mi się za dobrze. Nawet nie pamiętam, czy czytałam inną jej
książkę, ale tak po prostu było. Teraz jestem przyjemnie
zaskoczona i „Anioła w kapeluszu” polecam. Pytanie, kto jest tym
aniołem? I czy jest on tylko jeden? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz